Kilka lat temu odwiedziłam Budapeszt
i obżerałam się madziarskim jedzeniem. Serio, nie pamiętam samego
Budapesztu, ale właśnie naleśniki "a la Gundel", pörkölt,
halászlé i tokaji.
Niestety, kuchnia węgierska jest
bardzo ciężkostrawna. Praktycznie każdy gulasz jest zagęszczany zasmażką. Poza
tym Węgrzy uwielbiają wieprzowinę i tłuszcz wieprzowy (tak, tak, zasmażki są na
smalcu!).
I, mimo moich najszczerszych chęci,
ciężko było mi się oprzeć zawiesistym gulaszom. Na szczęście zawsze pojawia się
w nich papryka, która wspomaga trawienie.
A, jeszcze trunki! Węgierski tokaj
czyli moje ulubione europejskie wino... ale, do gulaszu bardziej pasuje
"bycza krew". Jest cierpka, intensywnie czerwona i doskonale koi
żołądek przed ubocznymi skutkami przejedzenia ;)
A teraz dość podróżniczego gadania. Pokombinowałam
trochę i stworzyłam zdrowszy gulasz, bez zasmażki i mięsa wieprzowego. A, że
"Polak i Węgier to dwa bratanki"... podałam z kopytkami.